Podróż Katalonia - śladami Salvadore Dali
Gdy nasze plany wakacyjne uległy zmianie, trzeba było znaleźć równie atrakcyjną alternatywę, aby nie przeżyć rozczarowania i żałować, że poprzednia koncepcja nie wypaliła. Inspiracją stały się katalogi biur podróży. Ubiegłoroczne pozytywne doświadczenia z Rainbow Tours w naturalny sposób dawały pierwszeństwo tej właśnie firmie. Szczególnie interesująca wydała się wycieczka "po obu stronach Pirenejów" w systemie "fly & drive". Jednakże mając w pamięci sycylijskie doświadczenia doszliśmy do wniosku, że wyjazd trzeba wydłużyć do dwóch tygodni i dotrzeć dalej w głąb Prowansji.
Z tym przeświadczeniem przystąpiliśmy do załatwienia formalności w biurze oraz rezerwacji hoteli. I tym razem nie napotkaliśmy żadnych problemów. Uzgodnienia z biurem podróży ograniczyły się do przedłużenia o tydzień wynajmu samochodu oraz przesunięciu terminu powrotu samolotem. Po załatwieniu spraw pozostało tylko oczekiwać na termin wylotu.
Opis wycieczki składać się będzie z kilku części. Niniejsza skupi się na katalońskim szlaku śladami Salvadora Dali, który zaczyna się od Gerony poprzez Pubol do Figueres. Drugi etap opisuje podróż do Langwedocji-Roussillon, trzeci to podróż po Prowansji, a czwarty powrót do Langwedocji i Carcassonne. Piąta krótka podróż to pobyt w hipermarkecie Europy, tj. w Andorze. W szóstej i siódmej części wracamy do Katalonii na przemian odpoczywając i zwiedzając ten malowniczy region.
Zachęcamy wszystkich do zapoznania się z opisem całej podróży w tej właśnie kolejności.
Przelot 2010-08-28
28. sierpnia 2010 r.
Wylot z Poznania nastąpił bez przeszkód i opóźnień. Samolot Lot-u zabrał na pokład grupy z kilku biur podróży razem zmierzających do Gerony. Przelot początkowo monotonny w końcowej fazie przesparza wielu wrażeń widokowych. Głos kapitana wyrwał nas z błogiego letargu i oznajmił, że właśnie przelatujemy nad Mont Blanc. Na szczęście siedzimy po właściwej stronie samolotu. Mimo że nie zamierzałem fotografować w trakcie lotu, aparat mam pod ręką. Zobaczyć ośnieżony szczyt z ponad 9-ciu tys. m. to jedno, a uwiecznić go dla potomności, to zupełnie co innego. Biała góra nie zawiodła. W środku lata zachowała swój kolor.
Alpy robią ogromne wrażenie. Z samolotu to wrażenie jeszcze się potęguje. To nie jakieś krajowe pasmo gór. To olbrzymi obszar pokryty brunatnymi skalistymi ostrymi szczytami sięgającymi horyzontu. Budzi grozę i szacunek.
A za moment zmiana krajobrazu. Docieramy do wybrzeża Morza Śródziemnego. Błękit morza i postrzępiona linia brzegowa. W dole Marsylia, miejsce na ziemi, które odwiedzimy za kilka dni.
Przelatując nad zatoką naszą uwagę zwraca kolor morza. Przez błękit wody przebija dno mieniące się srebrem. Nieodparcie robi to wrażenie fontanny do której turyści wrzucili miliony różnokolorowych monet. Może i my coś tu wrzucimy, by wrócić w przyszłości.
I w końcu miękko lądujemy w Geronie. Mimo, że to duży port lotniczy, przez który przewijają się miliony turystów, z samolotu do hali przylotów maszerujemy pieszo po płycie lotniska. Za to jest czas, by zrobić kilka zdjęć. W hali przylotów jak zwykle oczekiwanie na bagaż. Ale czeka nas miłe zaskoczenie. W tym pomieszczeniu rozlokowały się wypożyczalnie samochodów. Odnajdujemy Europcar i załatwiamy niezbędne formalności. Pani w okienku jakby oczekiwała na nas. Mając ubiegłoroczne doświadczenie z Sycylii i jak się okazało kartotekę w bazie danych firmy jesteśmy traktowani jak stali klienci. To miłe uczucie. Jakże inne od naszej krajowej codzienności.
Wkrótce dokumenty samochodu i kluczyki mamy w kieszeni. W tym samym czasie nadjeżdżają też nasze bagaże. Po wymianie krótkich uprzejmości z rezydentem kierujemy się na parking, gdzie czeka na nas szary Seat Leon, gotowy do drogi i z pełnym bakiem. To bardzo dobry samochód na wycieczkę. Dzisiaj bogatsi o doświadczenie nie zgadzamy się z tymi, którzy nazywają go "wytworem niemieckiej fantazji i hiszpańskiej precyzji". I co najważniejsze: nasze trzy spore torby mieszczą się bez najmniejszego problemu do bagażnika. Nie mają tyle szczęścia turyści, którzy obok nas wynajęli małego Mercedesa A160.
Wyjeżdżamy z parkingu i już jesteśmy na wakacjach !
Gerona - pierwszy kontakt z Hiszpanią 2010-08-28
Gerona, Girona lub Żirona to różne nazwy tej samej katalońskiej miejscowości. Zarezerwowaliśmy nocleg w hotelu Etap. Nie jest to szczyt luksusu, ale standard w zupełności wystarczający dla celów turystycznych i co ważne, przed hotelem bardzo dużo miejsca do zaparkowania samochodu.
Z hotelu spacerem do centrum jest ok. 15-20 min. Po drodze kilkakrotnie przechodzimy przez rzekę Onyar przepływającą przez miasto, która rozwidlając się tworzy malownicze zakątki. Dalej rzeka jest już uregulowana, a nawet przepływa pod Placa de Catalunya, stanowiącego rodzaj szerokiego mostu.
Z mostu widzimy cel naszej wycieczki: strzelistą wieżę kolegiaty Sant Feliu, a za nią na wzgóżu gotycką katedrę. Początkowo idziemy nabrzeżem, by obok kolegiaty skręcić w wąskie, malownicze uliczki starego miasta.
Do katedry prowadzą wysokie schody. Duże wrażenie robi barokowa fasada. Niestety o tej porze katedra jest już zamknięta. Zadowalamy się więc spacerem po starym mieście. Trafiamy do ogrodów i na mury obronne, z których rozciąga się piękny widok na budynek katedry i resztę starówki. Zapada zmrok i włączone zostaje oświetlenie zabytkowych budowli.
Po zwiedzaniu czas na pierwszy posiłek. Wybór restauracji jest duży. Ogródki wychodzą na ulice. Stosujemy sprawdzoną zasadę żony i wybieramy restaurację, w której jest najwięcej klientów. Niestety kontakt z obsługą okazuje się utrudniony. Język angielski nie jest ich mocną stroną, a hiszpański naszą. Menu tylko po katalońsku. Próbujemy zamówić jakieś typowe katalońskie dania. Okazuje się, że otrzymujemy smażoną tłustą kiełbasę z warzywami. Za to katalońskie wino zrobiło na nas bardzo dobre wrażenie.
W dobrym nastroju wracamy do hotelu.
W rezydencji artysty 2010-08-29
29. sierpnia 2010 r.
Niedziela. W Katalonii wszystkie sklepy zamknięte. Nie można nawet kupić butelki wody.
Jedziemy do miejscowości Púbol, której nie ma w naszym przewodniku. Znaleźliśmy ją w programie wycieczki oferowanej w katalogu Rainbow Tours. Mieści się tam zamek w przeszłości będący własnością Salvadora Dali oraz jego żony Galariny.
GPS prowadzi bezbłędnie. Jedziemy w kierunku północno-wschodnim. Po ok. 20-tu km osiągamy cel. Miejscowość leży trochę na uboczu, ale wieża kościoła i budowla zamku widoczne są z daleka. W centrum duży parking oraz skwer z pomnikiem zasłużonego burmistrza, który sprawował swój urząd z woli mieszkańców przez 28 lat. Zaprzyjaźniamy się z dwoma autobusami Rosjan, którzy akurat przybyli. Z uwagi, że żoną artysty i jego muzą była Rosjanka Galarina, traktują go prawie jak swojego.
Zamek to drobna przesada. Do posiadłości wchodzi się po kilku stopniach. Po lewej stronie kościół. Dalej kamienna brama, budka z biletami i kołowrotek pojedynczo wpuszczający turystów. Za bramą dobrze utrzymany park z dokładnie przyciętym żywopłotem wytyczającym alejki. Główna aleja prowadzi do fontanny z basenem. Po obu stronach "słonie na szczudłach" Wokół domu rosną wysokie drzewa, dające przyjemny cień i schronienie przed palącym słońcem.
Przed wejściem do budynku odwiedzamy garaż artysty, a w nim podziwiamy dużego czarnego Cadillac'a i stojącego na wolnym powietrzu znacznie mniejszego brzoskwiniowego Datsuna Kombi. Przysłuchujemy się opowieściom przewodnika, robimy kilka zdjęć i staramy się wyprzedzić rosyjską wycieczkę.
Łukowa brama w surowej kamiennej ścianie posiadłości wpuszcza nas do jej wnętrza. Wewnątrz dziedziniec z kamiennymi kręconymi schodami prowadzącymi do reprezentacyjnych pomieszczeń. Nieliczne okna wewnętrznego dziedzińca różnią się od siebie kształtami i stylem. Z jednego z nich spogląda na nas uśmiechnięta twarz gospodarza.
Piętro zostało tak zaprojektowane, że zwiedzając pomieszczenia zatacza się krąg i wraca na to samo miejsce. Ze schodów wchodzi się bezpośrednio do obszernej kaplicy z wielkim błękitnym tronem. Dalej czerwony salon ze szklanym okrągłym stołem, przez blat którego artysta mógł oglądać swojego ulubionego konia w stajni znajdującej się poniżej. W salonie na uwagę zasługuje zestaw szachów w kształcie odciętych palców. No cóż, opinia kontrowersyjnego artysty była w pełni uzasadniona. Następnie niebieska sypialnia pani domu, łazienka (prawdopodobnie wspólna) oraz bordowa sypialnia gospodarza. Kolejne pomieszczenia to biała kuchnia i chyba najważniejsze dla artysty - jego miejsce pracy. Przez okno przy tarasie Dali mógł obserwować okolicę. Obok kominek w kształcie elipsy i długa biesiadna ława. Całość dopełnia zacieniony taras z łukowatymi otworami okiennymi.
Przed wejściem do posiadłości nie mogło zabraknąć sklepów z pamiątkami, bez których trudno wyjechać z takiego miejsca. Miejsce warte odwiedzenia i uwiecznienia.
W muzeum genialnego kiczu 2010-08-29
Figueres to miejsce urodzenia Salvadora Dali. Tutaj też za życia zbudował swoje muzeum.
Gdyby nie muzeum, to niewielu turystów przyjechałoby do tego miasta. Do muzeum nie łatwo trafić. Trochę błądzimy, ale zauważamy duży autokar pełen turystów i postanawiamy za nim podążać. To dobry strzał. Za chwilę jesteśmy już przed Teatre-Museu Dali.
Z oddali widać szklaną kopułę muzeum. Zajmuje ono cały kwartał. Trudno nie zwrócić uwagi na ten obiekt. Pokazywany jest w każdym przewodniku. Purpurowy, jednokondygnacyjny budynek z dominującą walcowatą narożną wieżą zwieńczoną ogromnymi jajami, wyróżnia się wyraźnie spośród szarych kamienic i biurowców. Gładka powierzchnia ścian udekorowana została niewielkimi figurkami ułożonymi w regularne poziome i skośne szeregi. Dach budynku ozdobiony został na przemian figurami anonimowych kobiet-sportsmenek oraz olbrzymimi jajami. Lewe skrzydło budynku uzupełnia jasna bryła z ogromną kulistą niebieską kopułą.
Przechodzimy wzdłuż rzędu wysmukłych cyprysów i skręcamy w wąską uliczkę. Tutaj architektura zmienia się radykalnie. Kamieniczki o śródziemnomorskim charakterze, malownicze kawiarenki. Dochodzimy do Placa Gala-Salvador Dali, gdzie centralnym punktem jest budynek Teatre-Museu Dali. Kolejka do kasy biletowej dosyć długa, ale sprawnie przesuwa się do przodu. Czujemy się w niej trochę jak na Gorkiego w Moskwie. Widzimy wiele znajomych twarzy z Púbol.
Już na dziedzińcu muzeum szokuje nas "deszczowa taksówka". Tłumy turystów próbują ją sfotografować wzajemnie sobie przeszkadzając. W każdym z okien dziedzińca różne postaci kobiet-sportsmenek. Dalej halla pod kopułą. Na jednej ze ścian portret mężczyzny złożony z różnokolorowych kwadratów. Z daleka profil jakby przypominający prezydenta Lincolna. Próbując zrobić zdjęcie i ustawiając odpowiednie zbliżenie odkrywam, że obraz kryje w sobie kobiecy akt. Bez aparatu nie udałoby się tego zauważyć.
W kolejnych salach odnajdujemy oryginał obrazu Gali z odkrytą piersią, którego nieudolną kopię widzieliśmy w Púbol. Obrazy, rzeźby oraz różne przedmioty użytkowe wypełniają sale i gabloty. Wąskimi korytarzami przeciskają się tłumy zwiedzających. Wymieniamy uprzejmości ze "znajomymi" Rosjanami i idziemy dalej. Na koniec trafiamy do małego patio, z którego opuszcza się muzeum i wychodzi na ulicę.
Teraz czas dla ciała. Odnajdujemy zacienioną restaurację i staramy się wybrać coś z miejscowych specjałów. Niestety podobnie jak poprzedniego wieczoru dania nie zachwycają. Za to udało nam się ugasić pragnienie. Przy sąsiednich stolikach grupa Rosjan głośno omawia wrażenia niekoniecznie związane ze sztuką Salvadora Dali.
A my ruszamy dalej na północ.
Przez Pireneje do Langwedocji 2010-08-29
Wybieramy lokalną drogę, pragnąc zobaczyć jeszcze trochę Katalonii. Nie bez znaczenia jest także przejechać wzdłuż wybrzeża i zobaczyć nadmorskie miejscowości zarówno po hiszpańskiej jak i francuskiej stronie Pirenejów. Początkowo płaska i prosta droga stopniowo staje się pagórkowata i coraz bardziej kręta. Góry są tu raczej łagodne, chociaż postrzępiony brzeg powoduje, że pojawiają się tunele i serpentyny. Na wąskiej drodze ledwo mijają się dwa samochody. Kierowcy ciężarówek na poszerzonych zakrętach przepuszczają mniejsze samochody. Nikt tu się nie śpieszy.
Przejazd tą trasą dostarcza wielu wrażeń widokowych, ale i kierowca otrzymuje swoją dawkę adrenaliny. Przejeżdzamy przez ostatnią miejscowość po stronie hiszpańskiej i zbliżamy się do Francji. Zatrzymujemy się jeszcze na małym parkingu. Małe zatoczki, łagodne góry i błękitne morze. Tego potrzeba na wakacjach. W dole widać Cerbere. Robimy kilka zdjęć i zjeżdżamy do Francji.
CDN: Langwedocja - Roussillon
Zaloguj się, aby skomentować tę podróż
Komentarze
-
Znakomita trasa którą chętnie obejrzę
-
Dziękuję za ocenę. Zapraszam do zapoznania się z drugą częścię, a także z następnymi, gdy będą już gotowe.
-
Wybraliśmy opcję bez noclegów. Zamawialiśmy je samodzielnie i w miejscach, gdzie chcieliśmy. Małe hoteliki są dużo sympatyczniejsze niż wielkie kombinaty. A za zoaszczędzone pieniądze z nawiązką starczyło na paliwo. W przyszłości zamierzamy całkowicie odciąć się od biur podróży
-
Bardzo interesująco napisana relacja.
Ciekawa jestem fly & drive, interesowałam się tym w ubiegłym roku i zdaje się, że organizator zapewniał przelot, auto i noclegi, a Ty napisałeś, że noclegi rezerwowałeś samodzielnie. Jak ogólnie oceniasz tę ofertę biur podróży? -
Drugi jest w trakcie. A następne, jak czas pozwoli